Поможем написать учебную работу
Если у вас возникли сложности с курсовой, контрольной, дипломной, рефератом, отчетом по практике, научно-исследовательской и любой другой работой - мы готовы помочь.
Если у вас возникли сложности с курсовой, контрольной, дипломной, рефератом, отчетом по практике, научно-исследовательской и любой другой работой - мы готовы помочь.
Jerzy Szaniawski Dwa teatry
Osoby:
Dyrektor Teatru
Dyrektor Drugi
Lizelotta
Laura
Woźny
Chłopiec
Autor
Montek
Matka
Pani
Leśniczy
Żona
Andrzej
Anna
Ojciec
Kapitan
Lekarz
Kobiety i Chłopcy
Akt pierwszy
Gabinet dyrektora teatru „Małe Zwierciadło". Zarazem jest to jego gabinet prywatny mieszkanie jest przy teatrze. Dużo książek, papierów. Jedne drzwi. Koło drzwi duży nowy afisz. Biurko, fotele.
Dyrektor
człowiek po pięćdziesiątce, siedzi przy biurku. Wchodzi Laura, kobieta nie pozbawiona dystynkcji i śladów dużej urody.
Laura wnosi tacę ze śniadaniem.
Dzień dobry panu dyrektorowi. Jest śniadanie.
Dyrektor
Dzień dobry, pani Lauro. Dziękuję. Widzę, że tu znowu wszystkiego za dużo. Dwa rogaliki i filiżanka kawy zupełnie mi wystarcza.
Laura
Nie mogę pozwolić na to, żeby pan się głodził. Wprost patrzeć nie mogć, kiedy pan je tak mało. Mężczyzna musi się odżywiać, zwłaszcza jeżeli pracuje tyle, co pan dyrektor.
Dyrektor
Ależ odżywia mnie pani, odżywia właśnie zanadto.
Laura
O... lubi pan kożuszek ze śmietanki, a wcale go pan nie nałożył, (nakłada kożuszek do filiżanki Dyrektora) Trzeba wciąż czuwać, żeby pan sobie krzywdy nie zrobił.
Dyrektor
A, kożuszek... dziękuję. Rzeczywiście lubię. Ale pani potrafi wynaleźć śmietankę... Naprawdę doskonała. Laura
No to się cieszę, że panu dyrektorowi smakuje. A już zaczął się pan irytować, że wszystkiego za dużo. Dyrektor
Nie irytuję się... No, niech pani teraz siądzie i opowie, jaki pani miała sen. Pewnie się pani coś śniło. Jest stwierdzone, że podczas deszczu widziadła senne występują częściej.
Laura
Owszem. Miałam dziś ciekawy sen. po chwili zamyślenia) śniła mi się biała willa.
Dyrektor
Willa?
Laura
Tak, piękna willa. Stała na lekkim wzniesieniu nad jeziorem. Od willi do jeziora prowadziły schody. Niebo było pogodne, niebieskie, bez chmur. Pan dyrektor siedział na tarasie.
Dyrektor
Ja siedziałem?
Laura
Tak, pan. Przyniosłam świeżo zerwane kwiaty i postawiłam je w wazonie, obok pana, na stoliku. A pan patrzył gdzieś w dal i wcale mnie nie widział. Ani mnie, ani tych kwiatów, (po chwili) Niebo było błękitne, po chwili) Obudziłam się z jakimś smutkiem w duszy. Spojrzałam na szyby deszcz pada,
Dyrektor odstawiając filiżankę
Więc mówi pani, biała willa, a niebo błękitne. Tak... tu najciekawsze są kolory. Biel, błękit, kwiaty...
Laura
Uważa pan, że najwaїniejsze w tym śnie są kolory?...
Dyrektor
Zajrzymy do kartoteki, (szuka) Laura W. Na podstawie tego, co do tej pory zapisaliśmy, można już coś niecoś... możїna już wyciągnąć pewne wnioski. Tu mam podany przez panią sen, jedenastego lipca. W nocy jedenastego lipca śnił się pani kardynał, na kolanach kardynała siedział czarny kot o zielonych oczach. Biała ręka kardynała głaskała kota. Proszę pani... Czy pani kiedy malowała albo przynajmniej chciała malować? Czy nigdy nie myślała pani o wstąpieniu do szkoły malarskiej?
Laura
Nie. Po tragicznej śmierci ojca-generaіa, który zginął podczas rewolucji, znalazłam się w tak ciężkim położeniu, że nie mogłam myśleć o sztuce.
Dyrektor
Ale niegdyś... niech pani sobie przypomni, w tej bardzo dalekiej przeszłości, kiedy pani była dzieckiem... czy...
Laura
Dlaczego pan tak podkreślił „w tej bardzo dalekiej przeszłości"?
Dyrektor
Podkreśliłem? Ach, nie, bynajmniej... bez żadnej intencji... ale pani jest przewrażliwiona... no to się odbija nawet w snach pani. Wracajmy do rzeczy... Czy niegdyś w dzieciństwie, gdy ujrzała pani pudełko z farbami.., pani wie, takie dziecinne pudełko czy nie kusiło panią, żeby malować?
Laura
Owszem, miałam takie pudełko z farbami. Rzeczywiście, malowałam.
Dyrektor
A widzi pani. Okoliczności życiowe sprawiły, їe pani nie mogła później malować. Ale te zamiłowania czy zdolności tkwiły w pani. Te rzeczy utajone, niewypowiedziane, szukają we śnie jakiejś drogi, aby wyjść na jaw. To są rzeczy mniej więcej zgodne z teoriami mego znakomitego kolegi, wiedeńskiego badacza snów, z którym zresztą nie we wszystkim się zgadzam. Bije dziewiąta. O, już dziewiąta. Kończmy ze snami, wracajmy do teatru. Dziś próba generalna, zacznie tu się zaraz duży ruch.
Laura wstaje
Co pan dyrektor chciałby dziś na obiad?
Dyrektor
Ach, wszystko, co mi pani poda, będzie dobre.
Laura
Czy do rosołu woli pan kluseczki francuskie, czy może paszteciki z móżdżkami?
Dyrektor
Niech będą paszteciki. Ale wszystko, co pani poda, jest takie smaczne, że jem stanowczo za dużo. Wczoraj nawet z rana nie czułem się dobrze.
Laura
Przedwczoraj, niestety, nie ja panu przyrządzałam kolację. Wrócił pan bardzo późno, jadł pan gdzieś indziej.
Dyrektor
Późno wróciłem? Skąd pani wie?
Laura
Słyszałam.
Dyrektor
Starałem się otwierać drzwi bardzo cicho.
Laura
Nie spałam.
Dyrektor
Niepotrzebnie pani tak długo w nocy czuwa. To niezdrowo.
Laura
Dla pana dyrektora, zdaje się, także bardzo niezdrowo tak się nie wysypiać i nie jadać w domu. Mężczyzna po czterdziestce musi jednak już więcej troszczyć się o swoje zdrowie,
Dyrektor
Po czterdziestce, pani mówi hm. Bardzo pani łaskawa. „Po czterdziestce". Bardzo miło to pani powiedziała. Ale tak w ogóle, wie pani, to ciągłe pamiętanie o swoim wieku to nie jest dobre. To człowieka hamuje, odbiera mu energię. Co znaczą lata, kiedy człowiek po... pięćdziesiątce... chce pójść na kort tenisowy albo... czy ja wiem no, na ślizgawkę.
Laura
Na ślizgawkę?
Dyrektor
No, mówię tak dla przykładu, sam się nie ślizgałem, ale pomyślałem teraz, czemu ja, na przykіad, nie mógłbym pójść razem z uczniakami na ślizgawkę?
Laura
Ale gdyby pan poszedł tam dlatego, żeby się spotkać z młodą dziewczyną...
Dyrektor
To co?
Laura
To... mógłby pan łatwiej stracić może równowagę niż ci uczniacy... mogłoby to być niebezpieczne. Dyrektor
Ach, tak pani sądzi. Wróćmy do sprawy obiadu, więc proszę uprzejmie nie za dużo mi dawać jedzenia, nie za dużo. Zaczyna przeglądać papiery
Laura
Dobrze. Zastosuję się do tego, panie dyrektorze.
bierze tacę, odchodzi, ale zatrzymuje się jeszcze przed afiszem, czyta; po chwili
W tym przedstawieniu, widzę, że nie gra panna Lizelotta. (po chwili) To dziwne... nie ma przedstawienia bez niej, a tu... (po chwili) Trzeba przyznać, że ślicznie wyglądała ostatnim razem w tej sztuce „Zima". Weszła w białym futerku, w futrzanej czapce i niosła łyżwy. Wracała ze ślizgawki.
Dyrektor
uderzył dłonią o biurko, zerwał się z miejsca
Proszę pani, dosyć. Do spraw teatralnych proszę się nie wtrącać. Tego nie lubię. Nic panią nie powinno obchodzić; czy ktoś gra w jakiejś sztuce, czy nie gra. Umówiliśmy się, że będzie mi pani prowadziła dom. Prowadzi pani doskonale. Pani kotlety to arcydzieło. Pani desery to poematy. Z przyjemnością wysłucham, gdy mi pani opowie przy obiedzie o tym, że deszcz pada, że koń padł na ulicy, że sąsiadce urodziły się bliźnięta słowem, o wszystkim, byle nie o teatrze.
Laura
Przepraszam pana dyrektora.
Dyrektor
To ja panią przepraszam, że mówiłem może zbyt głośno. I proszę jeszcze o jedno. Z tej racji, że pani prowadzi mi dom i mieszka przy teatrze, na pewno będą dochodziły do pani jakieś plotki teatralne, intrygi, próby wciągnięcia pani w te sprawy, jakieś protekcje i tak dalej. Proszę mi nigdy o tym nie mówić i być od tego z daleka.
Laura słucha spokojnie z opuszczonymi powiekami
Dobrze. Będę z daleka.
Dyrektor
I wtedy będzie między nami zgoda.
Laura
Nie będę nigdy mówiła o osobach związanych z teatrem.
Dyrektor
Dziękuję pani.
Siada, zaczyna na nowo przerzucać papiery. Jest jeszcze zachmurzony, Laura popatrzyła chwilę na Dyrektora, jakby z miłością, westchnęła, wychodzi. Dyrektor przerzuca dalej papiery, wchodzi ostrożnie Woźny
Czy kto czeka?
Woźny
A czeka tych dwóch. Jeden z fajką, a drugi mizerny.
Dyrektor wciąż zły
Poprosić! który z nich pierwszy?
Woźny
Niech poczekają. Zawsze to lepiej wygląda, jak taki interesant poczeka na pana dyrekora, a nie tak od razu przed oblicze. Ledwie przyszedł i już załatwiony. Pan dyrektor powinien wprowadzić, żebym ja miał kartki, na takiej kartce interesant napisze wіasnoręcznie swoje imię, nazwisko, w jakiej sprawie i dopiero wtedy. Dyrektor
Skąd wam, panie Matkowski, przyszło na myśl akurat dzisiaj, żeby tu wprowadzić nowe zwyczaje? Woџny
A bo to ja wczoraj spotkałem kolegę z innego teatru і on zaczął sobie nas, czyli „Małe Zwierciadło", lekceważyć.
Dyrektor
Lekceważyć?
Woźny
Powiada, że my gramy same jednoaktówki, powiada, i że co to za nazwa dla teatru „Małe Zwierciadło", i w ogóle. Na to ja mu powiadam gramy jednoaktówki, ale jak gramy. Jak to jest u nas wszystko obmyślone, przestudiowane i w ogóle. My takiej wielkiej kobyły historycznej nie wystawiamy, to prawda. My tłumami nie „operujemy", ale co ich „tłumy"? Krzyczą „chleba, chleba" albo „precz z cesarzem". I w dodatku zawsze mają gołe nogi.
Dyrektor
Hm...
Woźny
I jeszcze wierszem mówią. U nas wierszem się nie mówi, ale każdy, co do nas przychodzi, to jakby patrzył na prawdziwe życie. U nas człowiek się i zająknie, і zakaszle, i kichnie podczas dialogu, a u nich jakby czytał laurkę. Jak u nas podadzą kawę, to kawa pachnie; a jak przy wytwornym śniadaniu zadzwoni
kieliszek, to słychać, że to „bacarat" (nazwa kryształów z słynnej fabryki szkła w Baccaracie, mieście w połіudniowo-wschodniej Francji). Oni mają wielki repertuar i w ogóle, a u nas jest „realizm i autentyzm". Dyrektor
Wszystko to pięknie, panie Matkowski, ale to nieładnie, że tak od rana, już przy śniadaniu, było parę kieliszków. To niezdrowo i wiecie, że ja to wciąż zwalczam, zwalczam w teatrze.
Woźny
Nie, panie dyrektorze. Przy śniadaniu? Gdzie? Bawarkę mi żona dała.
Dyrektor
Bawarke?
Woźny
Jak honor kocham bawarkę. Później, jakem tu szedł, jeżeli mam już powiedzieć prawdę, to spotkałem znajomego, ma czternaście morgów i jeszcze kawałek łąki w innym miejscu. Zamożny człowiek. Powiada do mnie wstąpmy na głębszego.
Dyrektor
Właśnie.
Woźny
Powiadam mu, że to jeszcze za wcześnie, ale on mi powiada, że ósma godzina to nie jest wcześnie. Bo sam pan dyrektor wie, że oni tam na wsi to wstają razem z inwentarzem i godzina ósma to dla nich nie jest rano. No, cóż ja? W polemikę się z nim wdam, że to jeszcze rano? No i wstąpiliśmy.
Dyrektor
No tak, ale tam czekają, trzeba prosić.
Woźny
Ale i ja przyszedłem z prośbą do pana dyrektora.
Dyrektor
No, cóż takiego?
Woźny
Chciałem prosić o małą zaliczkę.
Dyrektor
Żadnych, żadnych zaliczek! Powiedziałem już. Sam pan wywiesił obwieszczenie z moim podpisem, że żadnych zaliczek na poczet pensji kasa nie wydaje. Prosić interesanta!
Woźny
Słucham pana dyrektora. Jak jest obwieszczenie z własnoręcznym podpisem, to trzeba się słuchać. Rygor w teatrze musi być. Idzie ku drzwiom, ale wraca Panie dyrektorze, chciałem tylko jeszcze prosić, żeby mi pan dyrektor wytłumaczył sen.
Dyrektor
Sen?
Woźny
Śniło mi się dziecko. A powiadają, że dziecko to niedobrze.
Dyrektor
Mój panie Matkowski. Słyszał pan, że dzwonią, ale nie wie pan, w jakim kościele. Ja rzeczywiście zajmuję się snami, ale podchodzę do tego w sposób naukowy. Ale tam, żebym miał wyjaśniać, co to znaczy, jak się dziecko śni...
Woźny
Ja też to samo powiadam, że snami to tylko baby powinny się zajmować.
Dyrektor
No, znowu tak nie można powiedzieć. Od najdawniejszych czasów ludzie interesują się snami. Nawet w Biblii jest dużo o snach. Pamięta pan Matkowski te siedem krów? albo ta drabina, co to się przyśniła Jakubowi. Od niepamiętnych czasów ludzi interesuje sen. I w naszych czasach badaniem tajemnicy snu zajmują się najświetniejsze umysły. A jak to było z tym dzieckiem? W jakich okolicznościach ono się zjawiło?
Woźny
Ano... żona niby powiada patrz, mamy dziecko. A żona jest już w wieku podeszłym ja także już
nie z tych najmłodszych, poza tym byliśmy zawsze bezdzietni, a tu masz,
Dyrektor
A czy pan Matkowski nie tęsknił nigdy za dzieckiem, czy nigdy z żoną nie rozmawiał na ten temat, że nie ma dzieci?
Woźny
No, mówiło się, owszem, nieraz się mówiło. Nawet żona czasami ze mną na ten temat dosyć ostro, że to przeze mnie i nieładnie się o mnie wyraziła, ale że ja jestem człowiekiem zgodnym i wiem, że niewiasty nie przegadam, więc już tak zostało, że to przeze mnie. Mówiło się, owszem.
Dyrektor notując
No tak... właśnie... więc tęskniliście za dzieckiem?..
Woźny
Pan dyrektor napisał, że tęskniłem?
Dyrektor
Tak tam sobie zanotowałem... No, tutaj, panie Matkowski, na tę zaliczkę.., podaje pieniądze Woźny
Dziękuję ślicznie panu dyrektorowi.
Dyrektor
No, a teraz już prosić, prosić tego z fajką,
Woźny wychodzi. Dyrektor wstaje, przeszedł się zamyślony po pokoju, wchodzi Autor.
Witam, proszę uprzejmie,
Podają sobie ręce. Dyrektor wskazuje na fotel. Siadają. Po chwili
Proszę pana... przeczytałem. Przeczytałem raz i drugi z wielkim zainteresowaniem. Rzecz jest dobra.
Autor
Wiem.
Dyrektor
Ba. Pan wie! Ale nie wie pan, czy ja to wystawię.
Autor
Nie wiem.
Dyrektor
Bo, proszę pana... (wstał, przeszedł się zamyślony po pokoju, przystaje) Już sam ten pomysł szalonego inżyniera, który wysadza miasto w powietrze, aby na jego miejscu stanęło nowe... I ta śmierć pod gruzami jego narzeczonej, uroczej dziewczyny... (po chwili) Słyszałem coś o poetach „katastrofistach". Gzy pan należy do ich grupy?
Autor
Nie.
Dyrektor
Hm... ten pański pomysł... Czytałem, czytałem już coś w tym rodzaju... Miasto leży w gruzach, zagłada cywilizacji europejskiej... Ale, widzi pan, to było w książce. W powieści, w druku. W tych szarych linijkach liter, które wywołują w czytelniku obraz. W czytelniku, nie w widzu teatralnym. Czytelnik, wie pan, ma jakąś wrodzoną możność samoobrony. Straszny obraz może od siebie oddalić. Może tę dal regulować, jak przy pomocy lornetki. I może to zasnuć jakąś mgłą, za którą zatrą się kontury. Ale u nas w teatrze jest inaczej. To jest tuż, blisko, to wciąga, to każe niekiedy żyć razem, (zamyślil się. Po chwili) Cóż pan na to? Autor
Hm... Dyrektor zajęty myślami. Po chwili mówi dalej Proszę pana... Pańska sztuka to niewątpliwie fantazja. Ale przedstawia to pan realistycznie. W teatrze bywają niespodzianki. Rzecz groźna może wywołać śmiech. Nieraz tak bywało. I tu jest to niebezpieczeństwo, bo tu brak widzowi... jakby tu powiedzieć... tego doświadczenia życiowego... rozumie pan, widz nigdy tego nie widział i nie zobaczy, brak jakiegoś sprawdzianu... słowem, no, pan mnie rozumie?
Autor
Rozumiem.
Dyrektor
Czy pan nigdy nie powie więcej niż jedno słowo?
Autor
Nigdy.
Dyrektor zajęty swoimi myślami, nie reaguje na tę odpowiedź
Kto wie, może byśmy ujęli to tak, że byłaby w tym groza. Te walące się domy, ta śmierć dziewczyny pod cegłami... ale to mogłoby być brutalne. Brutalne szarpanie nerwami. Jeszcze by mi tu kobiety na sali zemdlały. I co z nimi robić?
Autor
Ocucić.
Dyrektor
Ach, panie, „ocucić, ocucić", ja się męczę, sam nie wiem, co mam panu powiedzieć, a pan mi każe cucić! (po chwili) Boję się, żebyśmy nie przekroczyli pewnej dozwolonej granicy estetycznej. Nie mogę się zdecydować. Ale może pan wreszcie coś powie, może pan wysunie jakieś argumenty, projekty, może ja się mylę. Bo ta sztuka po przeczytaniu chodzi za mną. Rozumie pan, po prostu za mną chodzi. Rozmawiam o tym, o owym ona jest. No, co pan na to powie?
Autor
Nic.
Dyrektor
A ponieważ ja już swoje powiedziałem, a pan nic nie powie, więc...
Autor wstaje
Żegnam.
Dyrektor
Panie, chciałem grać. Bo sztuka mnie nęci, wprost kusi, ale z drugiej strony... Tak, to może być w rezultacie niesmaczne.
Autor skłania z lekka głowę z uprzejmym potakiwaniem
Niesmaczne.
Dyrektor
Tak. W ten sposób często sala teatralna określa swe wrażenia: „to było niesmaczne, to wzbudza niesmak". Autor
Tak. Żegna się
Dyrektor
Nie oddaję panu egzemplarza. Jeszcze raz pomówimy.
Autor wychodzi. Dyrektor stoi zamyślony, wsuwa się głowa Woźnego.
Woźny
Dać drugiego?
Dyrektor ocknął się
Tak. Zaraz, zaraz. Czy Montek już przyszedł?
Woźny
O, jest nawet tutaj.
Dyrektor
Niech tu wejdzie.
Montek
Sługa pana dyrektora.
Dyrektor
Jak się masz, Montek! (po chwili) Słuchaj, Montek. Czy podjąłbyś się zrobić taką rzecz: jest pokój, wielkie okno, za oknem widać miasto. W pewnej chwili miasto zostaje wysadzone w powietrze.
Montek
Wysadzone?
Dyrektor
Tak. Wszystko pada i przygniata jeszcze dziewczynę, która jest w pokoju.
Montek
Dlaczego nie? Zrobi się, panie dyrektorze.
Dyrektor
Hm...
Montek
Pan dyrektor wątpi? A jak ostatnio robiłem ten ekspres, co przelatywał przez małą stację? Jak zaklekotał na zwrotnicach, jak przeleciały oświetlone okna, zawsze były brawa przy podniesionej kurtynie. Tyle ludzie pociągów widzieli i nie bili brawa, a nasz jak przejeżdża!...
Dyrektor
No, pociągi to ludzie widzieli, więc mogli sprawdzić, czy to robisz dobrze. Ale walącego się miasta nikt nie widział.
Montek
Jeszcze zobaczą.
Dyrektor
Jak to zobaczą?
Montek
No, u nas w teatrze.
Dyrektor
A... No, jeszcze nie wiem, czy to zrobimy.
Montek
Róbmy to, panie dyrektorze! We wrześniu może to już pójść. To mi się podoba.
Dyrektor
Zobaczymy, zobaczymy, (patrzy na zegarek) No, tymczasem czuwaj dobrze przy „Powodzi". Wczoraj jeszcze były tam niedociągnięcia, o których ci mówiіem. No i z tym światłem...
Montek
Dziś będzie dobrze. Za pół godziny zaczynamy. Pan dyrektor przyjdzie?
Dyrektor
No, oczywiście.
Montek wychodzi. Dyrektor we drzwiach, które wychodzący otworzył Proszę, proszę kochanego pana. Wchodzi Chłopiec siedemnastoletni, efeb urodziwy jak dziewczyna. Palto przemoknięte, kołnierz postawiony. Witam. Niech pan siada. Chłopiec siada. Dyrektor siada rśwnież; patrzy na gościa z życzliwym uśmiechem. Dyrektor jest teraz spokojny, łagodny. Po chwili No i cóż pan powie?... Zjawia się pan zawsze u mnie, kiedy pada deszcz... Nazwałem pana w myśli „Chłopcem z deszczu". Jest „Chłopiec błękitny" (Blue Boy, obraz Thomasa Gainsborough (17221788), angielskiego malarza okresu rokoka) , pan jest „Chłopcem z deszczu".
Chłopiec
Dobra nazwa. Lubię deszcz.
Dyrektor wciąż z uśmiechem
Przyniósł mi pan swoją nową „sztukę".
Chłopiec
Przyniosłem. „Sztukę" mówi pan w cudzysłowie i jeszcze podkreśla pan to uśmiechem. Ale ja się wcale nie obrażam. Ja swoje utwory do pana przynoszę, pan mi je oddaje i... nie gniewamy się o to na siebie.
Dyrektor
Tak, nie gniewamy się. (po chwili zamyślenia) A jednak chciałbym wiedzieć... chciałbym wiedzieć, czy pan rzeczywiście nie rozumie, że te utwory nie mogą być w teatrze grane. Ani ta „Dziewczynka z piłką", ani to, co pan ostatnio przyniósł, ta „Krucjata dziecięca". Cóż... idą tam, idą dzieci, jak przed wiekami, tylko na papierowych hełmach mają polskie znaki, w oczach niosą jakąś tęsknotę, jakąś chęć czynu, a nie wiedzą, że idą na zagładę. Ten obraz widzi się jeszcze po przeczytaniu. Ale cóż? sam pan rozumie, że to nie jest teatr, (po chwili) A dziś, na przykład, cóż mi pan przynosi na tym arkusiku? (waży w ręku kartkę papieru. Uśmiecha się) Tytuł „Gałąź kwitnącej jabłoni". A tekst niedużo większy niż tytuł. Przeczytajmy.
Czyta po cichu kilkanaście sekund. Przestał czytać, odchylił głowę, patrzy w zamyśleniu na sufit.
Ciekawe... hm... ciekawe, że pan.., nie wiem, do jakiej szkoły pana zaliczyć, w każdym razie jest pan poetą lirykiem, i ciekawe, że pan chciałby swe utwory pokazać gromadzie. Coś pana ciągnie do tłumów, jak mówcę czy polityka.
Chłopiec
Nie wiem. Ciągnie mnie teatr. Lubię salę teatralną, lubię patrzeć na oświetloną przed zaczęciem aktu kurtynę...
Dyrektor
Na kurtynę...
Chłopiec
Tak, wszystko mnie tam pociąga. I kurtyna, i ci ludzie, co później wchodzą, wychodzą, są smutni, są śmieszni, czasem jacyś więksi niż w rzeczywistości... Wszystko mnie tam pociąga i nawet gabinet pana, i pan jako dyrektor teatru, i nawet ten woźny... Może dlatego, że matka moja była aktorką...
Dyrektor
Aktorką?
Chłopiec
Nie znał pan jej. Grywała w innym kraju, w innym mieście... później zeszła ze sceny, ale mawiała, że śni jej się po nocach teatr. Mówiła, że po nocach występuje.
Dyrektor
Tak? Śnił jej się teatr?... To zrozumiałe, (po dluższej chwili) Panie... Widzę, że pan jest na razie w ciężkich warunkach. Niech się pan nie obrazi, ale podejrzewam, że pan pod tym przemokniętym płaszczem przykrywa coś, co jest jeszcze w gorszym stanie niż ten płaszcz. I... że pan może czasem nie dojada... Sprawi mi pan prawdziwą przyjemność, gdy pan przyjmie ode mnie niewielką pożyczkę.
Chłopiec
Po cóż pan nazywa pożyczką to, czego panu nie oddam?
Dyrektor
No... tak się mówi.
Chłopiec
Poproszę pana tylko o poczęstowanie papierosem.
Dyrektor
Ach, służę panu. O... mam tu nawet coś bardzo dobrego... z tureckim napisem.
Chłopiec
Dziękuję. Bierze papierosa. Dyrektor mu zapala.
Dyrektor
Nie wątpi pan chyba o tym, że nie chciałem pana urazić.
Chłopiec
Nie obrażam się. Dziękuję. Pożyczki nie przyjmuję, ot może z gіupoty, a może dlatego, że lubię... gest. Dyrektor
Gest?
Chłopiec patrząc na dym z papierosa
Matka moja była aktorką piękną, ale lichą, a ojciec nieznany. Ale ja myślę, że to był wielki pan. Bo ja lubię gest. Taki piękny gest. Przynajmniej mi się taki wydaje. Zatem gest jest piękny. Wczoraj kupiłem małej dziewczynce, co stała pod sklepem nędznego jubilera, cieniutki pierścionek ze sztucznym kamieniem. Podałem go jej, potem zniknąłem w deszczu, śród przechodniów „szlachetny i dumny"... A przedwczoraj widziałem pogrzeb biedaka, za którym szła jedna kobieta, i to kulawa. Podałem jej ramię i szliśmy razem. Deszcz padał.
Dyrektor
Dobre pan ma serce.
Chłopiec
Nie, to nie serce to taki może trochę afektowaіy, trochę pretensjonalny gest... (patrzy na dym papierosa. Po chwili) Ojciec mój to był wielki pan...(po chwili) Doskonały papieros...(po chwili) żegnam pana. Wstaje.
Dyrektor wstaje również
Smutno mi jest, że muszę to panu powiedzieć, ale to może dla pańskiego dobra... No cóż, niech pan pisze... ale w teatrze... niech się pan nie łudzi... utwory pańskie nie będą grane nigdy, w żadnym teatrze świata.
Chłopiec
„W żadnym teatrze świata".,.
Wchodzi Lizelotta w sposób, jakby nie oczekiwała zastać kogoś w gabinecie oprócz Dyrektora.
Lizelotta
Przepraszam. Nie wiedziałam,.. Czy przeszkadzam?
Dyrektor
Nie, ten pan już wychodzi. Podczas tego Chłopiec i Lizelotta patrzą na siebie, jakby na obojgu to spotkanie zrobiło wrażenie. Chłopiec po chwili skłonił się wyszedł.
Lizelotta
Kto to?
Dyrektor
Gdybym ci umiał powiedzieć, kto to... Nazywam go w myśli „Chłopcem z deszczu". Gdyby mi jakiś autor dał taką postać, wahałbym się, czy mogę ją w moim teatrze pokazać. Mniejsza, że nie wiedziałbym, czy dać chłopca, czy przebraną za chłopca dziewczynę: nie wiedziałbym w ogóle, czy należy go zaliczyć do postaci realnych.
Lizelotta
Po co tu przyszedł?
Dyrektor
Przynosi mi swoje dziwne utwory, które nie są sztukami teatralnymi. Trochę jakiś maniak, trochę jakiś kabotyn, nie pozbawiony samoironii i uroku, czy ja wiem, może nawet trochę jakiś kpiarz... Nie obraża się, kiedy mu odmawiam, odchodzi, ale po jakimś czasie przyjdzie do mnie znów, I wiesz, lubię nawet, gdy przychodzi. Powiedziałem dzisiaj, żeby się nie łudził: utwory jego nie będą grane nigdy w żadnym teatrze świata. Smutno mi nawet, żemmu tak powiedział. Smutno jest powiedzieć komuś „nigdy".
Lizelotta
Tak mu powiedziałeś?
Dyrektor
Tak. Ale on się leciutko uśmiechnął, jakby wątpił o tym.
Lizelotta
Chcę to przeczytać.
Dyrektor
O, została tu nawet ta jego kartka. Możesz przeczytać. Nie będzie to trwało długo. Ale, Lizelotto, kiedy mowa o czytaniu dlaczego nie przeczytałaś jeszcze tej rzeczy, o której ci wspominałem. Był dziś u mnie autor, nie dałem mu ostatecznej odpowiedzi. Chcę jeszcze poradzić się ciebie.
Lizelotta
To miasto w gruzach? Nie chcę tego czytać!
Dyrektor
Montek wprost pali się do tego.
Lizelotta nie odpowiada, siedząc przy biurku czyta „Gałąź kwitnącej jabłoni". Przestała czytać, zapatrzyła się przed siebie.
Dyrektor
I cóż?
Lizelotta
Ja mogę to grać.
Dyrektor
No, Lizelotto,.. Trudno przypuścić, żebyś to mówiła serio.
Lizelotta
Mówię serio.
Dyrektor
Przecież to jest jedno zdanie kilka słów o dziewczynie, co weszła z gałęzią kwitnącej jabłoni.
Lizelotta
To jest chwila. Dlaczego nie mogę ukazać takiej chwili?
Dyrektor
Nie rozumiem, skąd nagle taki kaprys. Nie... oczywiście, że na serio nie można tego traktować.
Lizelotta
Między jedną jednoaktówką a drugą nie zapalasz na widowni świateł, dajesz zwykle jakieś preludium, jakąś przygrywkę, zamiast tego, a może i przy tym, może przy grze skrzypiec, wejdę na chwilę przed kurtynę, zatrzymam się, przesunę, zniknę... Tak to widzę...stoi wpatrzona jakby w len obraz, który chce odtworzyć Dyrektor
Ależ, Lizelotto... Hm... coś mi w tej chwili nasunęłaś. Umiesz zawsze coś swego narzucić. Wejdziesz, powiadasz, wejdziesz na chwilę. Każde twoje wejście na scenę robi wrażenie. Wywołuje ciszę albo szmer. Nieraz myślałem o tym, że to „wejście" jest czymś samym w sobie. Jest czymś zamkniętym, co ma swoją treść. Ma własne piękno. Więc wierzę, że i tu... (po chwili) ale nie. To niemożliwe. To nadałoby „Małemu Zwierciadłu" coś z rewii. Nasz teatr nie ma nic wspólnego z teatrem rewiowym. Chociaż dajemy same tylko utwory krótkie, teatr nasz to teatr dramatyczny. Teatr nasz ma swoje oblicze, ma swój wyraźny styl. Lizelotta
Tak. Przyznaję. To by popsuło styl.
Dyrektor
Więc przyznajesz? Muszę się trzymać swego stylu, swojej linii. „Zwierciadło" ma wielu przeciwników. Nasłuchałem się dosyć złośliwości od różnych młodych i podstarzałych „reformatorów teatru", „malarzy", „groteskowiczów" nie będę wyliczał ich wszystkich ale ja, „fotograf rzeczywistości", jak mnie pogardliwie nazywają, nie zmienię niczego w swoim teatrze.
Lizelotta
Nie zmieniaj. Teatr twój jest dobry.
Dyrektor
Ach, gdybym był pewny, że w tej chwili nie drwisz i ty po cichu.
Lizelotta
Nie, nie drwię. Wierz mi. Twój teatr jest dobry. Ci, co drwią dzisiaj z ciebie, będą jutro wydrwiwani przez innych. Teatr będzie miał chwile złe, później znów dobre. To naturalne jak przypływ i odpływ, jak zachód
i wschód słońca. Rzecz inna, że i mnie czasami ten teatr nie wystarcza. Że chciałabym nieraz przekroczyć poza tę linię, którą wkoło swego teatru zakreśliłeś. Zresztą i ty czasem ten krąg zakreślony przekraczasz, bo trudno powiedzieć w teatrze: tylko „stąd dotąd".
Dyrektor
I ja przekraczam?
Lizelotta
I ty, i twój autor, którego wystawiasz, i widz z teatralnej sali idzie czasem dalej, gdzieś indziej, niż myślisz.
Dyrektor
Hm... (zamyślił się) Ale wróćmy do spraw konkretnych. Czemu nie chcesz przeczytać tej sztuki, o której ci mówiłem? (z uśmiechem) Czy nie chcesz „ginąć" pod gruzami?
Lizelotta
Zostaw! Powiedziałam nie chcę!
Dyrektor
Ano... nie będę więcej o tym mówił. Masz swoje przywidzenia, kaprysy, znam je i zwykle im ulegam. Choćby ta „Gałąź kwitnąca", to także kaprys. Czyżby zrobił na tobie wrażenie ten chłopiec?
Lizelotta
Tak.
Dyrektor
O... to ciekawe.
Lizelotta
Zachmurzyłeś się? Czemu?
Patrzy na Dyrektora, który usiadł chmurny i milczący. Po chwili podchodzi do Dyrektora, staje przy nim. Będę zawsze z tobą. Będę zawsze grała w twoim teatrze. A że myśl wyleci czasami i poza twój teatr... na to rady nie ma.
Dyrektor
Lizelotto... myśl twoja wyleci poza mój teatr i poza mnie. To kiedyś nastąpi. Boję się zawsze tej chwili. Ale... na to rady nie ma.
Lizelotta
Nie bój się. Będę zawsze przy tobie.
Dyrektor oparł głowę na łokciach, przysłonił dłońmi oczy mówi po chwili
O, jakże cię głęboko kocham. Lizelotto moja!
Akt drugi
Podnosi się kurtyna i odsłania drugą kurtynę teatru „Małe Zwierciadło". Na kurtynie tej jest napis czy inicjały „Małego Zwierciadła". Słychać stukanie młotkami. Potem głos Dyrektora
Dyrektor
Cisza tam! Zaczynamy! Montek, powiedz im, żeby się uciszyli.
Głos Montka
To ci blacharze na dachu.
Dyrektor
Zawsze to samo. Jak tylko próba generalna można się założyć, że będą stukali młotkami! Cisza! Zaczynamy !
Sygnał specjalny „Małego Zwierciadła", inny niż gong przed podniesieniem kurtyny pierwszej. Po chwili widać wnętrze leśniczówki. To sztuka w jednej odsłonie pt. „MATKA"
Pokój Leśniczego o dużym oknie, za którym widać obficie ośnieżone drzewa lasu. Pokój ten służy za jadalnię: kredens, stół i za gabinet: biurko, trochę książek. Jest także żółte, staroświeckie nieco pianino. Dubeltówka na ścianie. Na biurku dwie fotografie. Zegar ścienny. Staroświecki telefon, przyczepiony do ściany. Dzień. Słońce. Przy stole siedzi Matka, kobieta starsza, surowa, poważna, niemal męska. Јuszczy groch, przy niej miska i sito. Dzwonek, przy sankach widocznie ktoś jedzie. Matka nasłuchując wstaje patrzy przez okno. Po chwili zjawia się Pani. Piękny płaszcz futrzany, pod płaszczem barwna podróżna bluza. Pani jest efektowna, wesoła.
Pani
Dzień dobry!
Matka dość ponuro, nieufnie
Dzień dobry.
Pani wesoło
Przepraszam za najazd. Pani tu jest gospodynią? Czy jest jeszcze ktoś w tym domu?
Matka
A pani właściwie do kogo?
Pani
No, „właściwie" nie wiem, do kogo. Chciałam prosić pana domu czy panią domu o krótką gościnę, no i coś do zjedzenia.
Matka
Ja tu jestem sama. Zięć pojechał do tartaku, córki także nie ma w domu. Zresztą ja tu rządzę.
Pani
Ach, tak? Pani pewno jest zdziwiona, skąd się tu wzięłam.
Matka
No, widzę, że pani nietutejsza. Nie z lasu i nie ze wsi.
Pani
Więc muszę pani opowiedzieć, skąd pani ma takiego nieproszonego gościa: jestem podróżną z pociągu. Pociąg stanął na tej stacyjce w lesie i nie może iść dalej taki śnieg.
Matka
Tak, nawaliło śniegu przez tę noc.
Pani
Naczelnik tej stacyjki powiedział mi, że zanim odkopią całą linie, będziemy stali cztery albo sześć godzin. I wie pani zanim zdążyłam pomyśleć o swojej smutnej doli, podróżni wykupili dosłownie wszystko, co było na tej stacyjce do zjedzenia. Wagonu restauracyjnego nie ma. Co robić? Ten człowiek, który mnie tu przywiózł, powiedział, że jest niedaleko leśniczówka, może tam coś znajdę. A więc przyjechałam. Jeżeli pani miałaby coś gorącego, to dobrze, jeżeli nie, to może zechce mi pani sprzedać trochę jakiejś wędliny, kawałek chleba i przygoda nie będzie taka straszna. Przejechałam się sankami, las śliczny, tu przemile wszystko dobrze!
Matka surowo, bez uprzejmości, „rzeczowo"
Nie sprzedam, bo tu sklepu nie ma. Niech się pani rozbierze i siada. Obiad dopiero co wstawiony na
kuchnię, więc zaraz nie będzie. Ale tymczasem znajdzie się coś zimnego.
Pani zrzuciła futro siada
Serdecznie pani dziękuję. Cośkolwiek. Proszę tylko nie robić sobie żadnego kłopotu.
Matka jak wyżej
Nie będzie żadnego kłopotu.
Pani
uprzejmość każe jej prowadzić konwersację, więc mówi Chyba córka pani miała coś ważnego, żeby na taki śnieg wyjechać z domu. Droga taka ciężka, że ledwieśmy tu dojechali.
Matka
Ano, śnieg nie śnieg, deszcz nie deszcz, córka musi być w szkole.
Kraje szynkę, wyjmuje z kredensu słoik z grzybkami, poprawiła uchyloną serwetę na stole itp.
Pani
W szkole?
Matka
Jest nauczycielką w szkole.
Pani
To tu w lesie jest szkoła?
Matka
Ano, mieszkają tu ludzie w lesie, jest tartak, jest i szkoła.
Pani
Ach, pani mi tyle kraje tej szynki, nie zjem!
Matka
Czemu nie ma pani zjeść. Niech pani je na zdrowie.
Pani
Dziękuję. O, już widzę, że doskonała, „swojej roboty".
Matka
Pewno, że się u nas takich rzeczy nie kupuje.
Pani
Pyszne śniadanie. Co za chleb! Więc mówi pani, że córka jest nauczycielką...
Matka
Jeszcze jest... Ale niedługo już się to nauczycielstwo skończy.
Pani
Tak? Dlaczego? Ach, co za chleb! A te rydzyki... delicja!
Matka
Ano, dostała męża, co jest na posadzie, niedługo sama będzie miała dziecko.
Pani
Dziecko? O, to pani musi się cieszyć. Dom się zaraz ożywi.
Matka siada nieco dalej
A pani zamężna?
Pani
Tak, od paru lat.
Matka
Dzieci panі nie ma.
Pani
Nie mam. Ale skąd pani wie, że nie mam?
Matka
Wy tam w miastach wolicie się łajdaczyć, niż mieć dzieci.
Pani ubawiona i nie urażona
Ha, ha. Pani mocno się wyraża.
Matka
U nas tego nie ma. Mąż, żona to i dzieci.
Pani
E, proszę pani, nie dlatego nie mam, że jestem z miasta i chcę się, jak to pani powiedziała bawić czy coś w tym rodzaju, tylko że... no, po prostu nie mam. (po chwili) Dziękuję pani serdecznie za doskonałe śniadanie, i czy nie zaszkodzi pani, że wypalę papierosa?
Matka
A niech pani pali. Mnie to nie przeszkadza. Nieboszczyk, mąż mój, kurzył, że aż pułap w izbie czerniał jestem przyzwyczajona.
Pani
A, to pani wdowa.
Matka
Pewno, że jak tu jestem u zięcia, a nie w swojej chałupie tom wdowa. Już cztery lata.
Pani
Mąż długo chorował?
Matka
Krótko. Zabili go i koniec.
Pani
Co pani mówi? Kto zabił?
Matka
Był gajowym. Wiadomo, kto: ci, co kradną drzewo.
Pani
To straszne.
Matka
Ano... tutaj to rzecz zwyczajna.
Pani
Wyobrażam sobie, co pani musiała wtedy przeżyć.
Matka
Przeżyłam i żyję. Dostałam ze skarbu zapomogę. Wyedukowałam córkę. żal i płacz nie pomoże. Musiałabym oczy wypłakać, a oczy matki były potrzebne. I teraz jeszcze potrzebne, (po chwili) Cóż... jeden umiera, drugi się rodzi...
Pani po chwili zamyślenia
Tak... (po krótkiej chwili) Widzę tu pianino. To pani córka grywa?
Matka
Nie, zięć tam czasami.
Pani
Pani pozwoli, że spróbuję... (otwiera) O, pianino Erarda... (najbardziej znana i najstarsza francuska wytwórnia fortepianów) Wie pani, to ciekawe... W Polsce bardzo rzadko można znaleźć instrument Erarda. I to w lesie...
Matka
Ja się na tym nie znam. Czy to Erarda czy Edwarda... Przywiózł to z sobą, postawił i stoi.
Pani w zamyśleniu
Tylko raz w jednym domu... grałam na takim pianinie... (po chwili zaczyna grać. Przerywa) Ach, mój papieros... Szukam, czy nie ma tu jakiejś popielniczki. O, widzę tam na biurku, pod fotografią...
Matka chce wstać. Niech się pani nie trudzi, podejdę... Chwila ciszy. Potem ze zdziwieniem, niemal z przerażeniem Kto to jest na tej fotografii?
Matka
Mój zięć.
Pani
Pani zięć?
Matka
A tam jego żona.
Pani
Jak się nazywa zięć pani?
Matka
Jak się nazywa? Łaniewski się nazywa.
Pani
Tomek Łaniewski!?
Matka
„Tomek"? No tak Tomek. Tomasz Łaniewski. (pauza) Pani go zna?
Pani
Skąd on się tutaj wziął? Jest leśnikiem? Przecież on... przecież on chodził na prawo.
Matka
A kto go wie, czego się on tam uczył. Ale uczył się i leśnictwa. Nie mógłby dostać takiej posady. Tak, coś kiedyś opowiadał, że miał być adwokatem, potem mu się coś odmieniło... Czy ja wiem... Niedużo mnie tam jego szkoły obchodzą.
Pani
Więc on jest tu... To żona...
Matka
Poznała go pani. Teraz i ja panią poznaję.
Pani
Pani mnie poznaje? Jestem w tych stronach pierwszy raz. (po chwili) Nie, mnie pani nie zna.
Matka
A jednak znam.
Pani
Skąd? Nie rozumiem.
Matka
Ano... wie pani, ja nawet nie jestem taka, co to lubi zajrzeć i zobaczyć, wiele kto ma koszul w skrzyni albo co kto w swoim garnku zagotował. Ale raz... kiedy tu sprzątałam, szuflada w tym biurku była trochę wysunięta, no i... co tu gadać baba babą zostanie, ciekawości nie przemoże zajrzałam.
Pani
I co tam pani znalazła?
Matka
Ano... była tam fotografia pani.
Pani
Tak? Moja fotografia?
Matka
Pani. Ja już mam takie oczy, że jak patrzą na kogoś, to zapamiętają. Dwadzieścia lat przejdzie, a ja go poznam. Cóż... pretensji o to nie mam. Był kawalerem. Zresztą co to z niego byłby za chłop, żeby tam przed Sakramentem jednej drugiej dziewki nie miał. Dzwonek telefonu.
Matka podchodzi do telefonu.
A co tam? (po chwili) O pierwszej? To dziś wcześniej? (po chwili) Razem przyjedziecie? że co?... Dzieci dziś do szkoły nie przyszły? No pewno, że na taki śnieg... No to dobrze. Obiad może być i wcześniej... (wiesza słuchawkę. Do Pani) Już zaraz pierwsza. Zięć telefonował z tartaku, że przyjdzie z córką na pierwszą. Bo dzieci do szkoły nie przyszły i córka dziś wolna więc wcześniej. Już zaraz pierwsza.
Pani
Tak... To zaraz tu przyjadą?
Matka
Proszę pani... jakby tu powiedzieć? Ja już w swoim życiu niejednego podróżnego w dom przyjęіam, niejednego nakarmiłam... i... nigdy go nie wypraszałam. Ja pani nie wypraszam, ale...
Pani
Ale co? Milczenie. Tak. Rozumiem. Pani teraz mnie wyprasza. Milczenie. Dlaczego?
Matka
A pani chce tu jeszcze zostać?
Pani
Hm... (zamyśliła się) Chciałabym go zobaczyć. Pierwszy i może ostatni raz jestem w tych stronach znalazłam się wypadkiem w jego domu. Pani przyzna, że to nie jest taki zwykły wypadek.
Matka
E, lepiej, żeby tu pani nie została, (po chwili) Bo to, widzi pani, moja córka jest sobie... jak ta szara pliszka... a pani przy niej jak ta papuga.
Pani trochę urażona, trochę rozdrażniona, odpowiada nieco wyniośle i ironicznie
Może chciała pani powiedzieć jak „rajski ptak".
Matka
Rajski czy inny dla mnie to wsio papuga.
Pani
Boi się pani, żebym go stąd nie porwała?
Matka
Nie. Tego się nie boję. Ja tu czuwam i krzywdy mojemu dziecku zrobić nie pozwolę.
Pani
Więc o co pani chodzi?
Matka
Pomyślała pani teraz o co ci chodzi, stara wiedźmo? Pani niemal z przestrachem i zdziwieniem
Ja tak pomyślałam?... Skąd?... Skąd pani wie? Bo... rzeczywiście ja tak pomyślałam.
Matka
Wiem. Nazywają mnie tutaj starą wiedźmą. Chociaż mleka krowom nie odbieram. Lubczyków nielubczyków ludziom nie zadaję. Tylko może dlatego, że jak spojrzę to dużo wiem. Myśli nawet cudze znam.
Pani
Może pani wie czasami za dużo. Więcej niż jest naprawdę. Choćby tutaj... On ma żonę, ja mam męża. Mąż mój jest posłem w dalekim kraju. Pojadę do męża, tam daleko... w tych stronach pewno nigdy w życiu nie będę. Mówię pani otwarcie, szczerze, chciałabym go choć na chwilę zobaczyć, a potem...
Matka
Ja pani też powiem prawdę, jak myślę: nie trzeba, żeby widział panią. Nie trzeba. Bo to jest taki człowiek, co za dużo patrzy przez okno...
Pani
Patrzy przez okno? Nie rozumiem.
Matka
Ja pani wytłumaczę. Wiadomo: każdy wyjrzy przez okno. Pies zaszczeka to się patrzy. Ktoś nadjeżdża to się patrzy. ściemni się, bo burza nadchodzi człowiek podejdzie do okna, zobaczy i dosyć. Ale on... On czasem potrafi stać długo przed oknem i patrzeć na drogę. Umie patrzeć jakby poza ten las... I nie sіyszy nawet wtedy, co do niego mówią... jak ten głuszec. Można powiedzieć wtedy, że obiad podany, on nie słyszy patrzy. Jakby poza ten las... Jest leśnikiem... w papierach mu napisali, że jest leśnikiem. Ale on nie jest stąd, z lasu. Chwali sobie nawet życie w lesie, mówi, że las jest „piękny", że las „uspokaja". My, tutejsi, tak nie mówimy, że las jest „piękny", że las „uspokaja". Las to las...
Pani
Myśli pani, że kiedy tak patrzy przez okno to chciałby czegoś innego, niż jest tutaj?
Matka
Tak myślę. Niewiele by mnie obchodziło, co on by tam chciał, gdyby nie córka i dziecko. Tu będzie musiał patrzeć coraz więcej, tu na środek izby, a nie tam na drogę, (po chwili) Niech pani jedzie do tych swoich dalekich krajów. Mówię pani, lepiej będzie, gdy go pani nie zobaczy. Może lepiej i dla pani. Bo może i pani zacznie tam w dalekich krajach... patrzeć przez okno. Może tu, w stronę naszego lasu. A to nic z tego. Ja tu czuwam, (po chwili) Już pierwsza. Uderzenie zegara. Pani więcej do siebie, z cicha, w zadumie
Więc mam odejść? Ano... może pani ma rację...Żegnam panią.
Podała rękę matce. Wychodzi. Matka odprowadza ją do progu. Stoi w drzwiach, podchodzi do okna, patrzy. Słychać dzwonek coraz cichszy.
Matka
Pojechała...
Znów dzwonki przy uprzęży, inne w tonie, zbliżające się, coraz głośniejsze, sanie stanęły. Matka uprzątnęła nakrycie dla gościa. Po chwili wchodzi Leśniczy z żoną.
Leśniczy
Widziałem, że ktoś stąd odjeżdżał.
Córka
Tak, widzieliśmy sanki. Był tu kto?
Matka
A była tu jakaś...
Leśniczy
Do nas ktoś przyjeżdżał?
Matka opryskliwie, udając pilne zajęcie gospodarskie
Jakaś tam lafirynda z miasta za jedzeniem. Czy ja wiem, co za jedna!
Leśniczy
Za jedzeniem?
Matka jak wyżej
Pociąg nie może iść dalej, czy coś takiego, i przyniosło ją aż tutaj, żeby coś zjeść.
Córka
Jak to, z pociągu aż tutaj...
Matka
A nie zawracaj mi głowy, czy ja wiem? Mówiła, że spadł taki śnieg, że kolej zasypało muszą stać parę godzin, na stacji nie było jedzenia, więc ktoś jej poradził, żeby tutaj. Przyjechała, dałam jej, co mogłam, podziękowała i pojechała. Co ja wam więcej powiem ?
Leśniczy
Tak, wiem, że tu jakiś pociąg stanął. Telefonowali do mnie, żebym przysіał ludzi do oczyszczenia toru. (do żony) Wiesz co? Jak zjemy obiad, możemy pojechać na stację zobaczyć.
Córka
Dobrze.
Matka
Dzieci jesteście czy co? Na co patrzeć? Maszyna I parę wagonów. Zagwiżdże i pojedzie dalej. Jest na co patrzeć! Tylko chyba po to jechać, żeby konie zmordować na takiej nie przetartej drodze.
Leśniczy
Rzeczywiście, droga ciężka.
Córka
Tak tu ładnie pachnie pewno perfumy... Czujesz?
Leśniczy zamyślony
Tak, czuję...
Córka
I pewnie paliła papierosy...
Matka
A paliła, paliła. Nakryte: możecie już siadać.
Leśniczy
Zdaje się, że pianino było zamknięte. Teraz otwarte. Może ta pani grała?...jakby bezwiednie uderza z cicha parę akordów słyszanych już w grze gościa
Córka
Mamo, czy ta pani grała?
Matka
Grała.
Leśniczy przestał trącać klawisze
Czy ta pani była młoda, stara?
Matka
Ja jej tam w zęby nie patrzałam. Siadajcie! Zaraz przynoszę zupę. Idzie do kuchni
Córka
Słuchaj... Czemuś tak posmutniał?
Leśniczy
No, wybacz... twoja matka... Twoja matka to zacna i mądra kobieta, szanuję ją, wiesz, że ją szanuję ale czasem jak coś powie. No choćby teraz: „w zęby nie patrzała", to może człowieka... (szybko przeszedłszy się po pokoju, przystanął) Co, płaczesz? (podchodzi do niej) No... czemu? Nie płacz, ja tylko tak... uniosłem się na chwilę, już przeszło...
Córka
Ja wiem, że ci z nami ciężko...
Leśniczy
Ale.. co też mówisz... Dlaczego? No nie płacz... Widzisz, będziesz miała dziecko, kobieta nie powinna się teraz martwić... Powinna być uśmiechnięta, wesoła, nieraz czytałaś, że powinna patrzeć na rzeczy piękne patrz, jaki piękny jest teraz las. Podejdź do okna. (podchodzi sam mówi w zamyśleniu) Widzisz śnieg na jodłach, śnieg na sosnach, śnieg na drodze, wszędzie śnieg... Cisza.
Matka wychodzi z kuchni z wazą
Obiad! (po chwili) Nie słyszy, (po raz pierwszy uśmiechnęła się, nieco zjadliwie, ironicznie) A patrz sobie, patrz.
Kurtyna. Za kurtyną skrzypce powtarzają melodię graną na pianinie, Sygnał „Małego Zwierciadła".
Nowa sztuka:
„POWÓDŹ"
Poddasze wiejskiego domu. W szczycie drzwi otwarte. W dachu dymnik otwarty, przy tym otworze drabina. Siano, słoma, kołyska dziecka, kilka pierzyn, poduszek, trochę garnków. Klatka z kurami. Parę węzełków. Koryto.
Anna stoi w drzwiach, patrzy na rozlaną wodę.
Przybiera. Andrzej... słyszysz, wciąż woda przybiera.
Andrzej
Słyszę.
Anna
O Jezu, Jezu. żadnej pomocy. żadnej pomocy... (po chwili) A tu ciemno się zaraz zrobi, (po chwili) I że to nam łódkę zerwało. Gdyby nie ta łódka, to chociaż człowiek wyszedłby cało. I z jedną poduszczynę mógłby ze sobą zabrać. A tak... to i sam zginie, i dobytek. O, Boże, Boże... że to nam łódkę woda zabrała.
Andrzej
Nie lamentuj, nie lamentuj. Jeszcze te babskie zawodzenia. Chodź tutaj, nic już nie wypatrzysz. Trzeba robić, co się da. Zbieraj pieluchy dziecka. Wyścielesz koryto.
Anna
Koryto?
Andrzej
Słyszysz, co mówię. Dziecko pójdzie do koryta. Przywiążemy je i na wodę.
Anna
Co? Dziecko samo do koryta i puścimy je z wodą?
Andrzej
Rób, co powiedziałem.
Anna podchodzi do kołyski
Śpi ... śpi... kruszyna. O niczym nic nie wie.
Andrzej
Nie cackaj się teraz, nie cackaj! Nie ma czasu na cackanie. Dziecko się uratuje. Nad ranem na pewno ktoś zauważy.
Anna
A my?
Andrzej
Cóż my „my" (po chwili) Ech. Jeszcze bym może i zbił coś dla ciebie, tylko że gwoździ za mało. O pierzynach człowiek pamiętał, o kurach pamiętał, a o gwoździach zapomniał.
Anna
A tu noc nadejdzie. Choćby i kto jechał, to i tak tego dachu chałupy nie zobaczy. Andrzej...jest latarka, może jak się ściemni zapalić latarkę? Do światła to ktoś prędzej...
Andrzej
Ano, jak się ściemni, trzeba będzie zapalić. Albo nie... latarkę przymocuję do koryta. Jak zobaczą płynące światło na wodzie, to na pewno ktoś podjedzie.
Anna
Czym to wysіać? Trzeba coś położyć na dno koryta.
Andrzej
Połóż mój kożuch, a dopiero na to...
Anna
Kożuch?
Andrzej
Ano, mnie już nie będzie potrzebny.
Anna
Andrzej. Andrzej... tak to jakoś mówisz... Andrzej... Myśmy tylko rok ze sobą żyli.
Andrzej
Znałem pana młodego, co go na weselu zabili. I nocy z żoną nie przespał.
Anna
Andrzej...
Andrzej nieco łagodniej
No, no. Nie ma czasu na takie gadanie, jak w izbie pod piecem. Bierz się prędzej do dziecka!
Anna wyjrzała na wodę
Zobacz. Zobacz. Czy tam ktoś nie płynie?
Andrzej po chwili
Tak. To jakaś łódź. (po chwili) Daleko. Długo obserwuje. Mówi po dłuższej pauzie Trzeba wołać.
Anna głośno, szeroko, charakterystycznie dla nawołujących się na wodzie
Ratuuuunku. (po chwili) Raatuuuunku, ludzie... raa-tuuuunku.
Andrzej w ten sam sposób
Ratuuunku. (po dłuższej chwili) Ratunku! (znów po dłuższej chwili) Nie odpowiadają.
Anna
Ratunku. Ratunku... nasłuchuje odpowiedzi
Ojciec ze słomy podnosi sїę nie widziany do tej chwili, śpiący starzec w kożuchu.
A czego tak wołacie?
Andrzej
Cóż to, ojciec nic nie rozumie, co tu się dzieje?
Anna
Ra-tu-u-nku, ratunku, (po chwili) Słyszysz? Odezwali się. Jeszcze ty zawołaj.
Andrzej
Tuu-taj... dooo nas, po-moo-cy. Słychać z daleka głos w odpowiedzi „O ooo..."
No tak. Słyszą.
Anna
Ale jadą powoli. Milczenie. Patrz... czy ich woda nie znosi?
Andrzej obserwuje, rozważa. Mówi powoli, na wpół do siebie, zawsze spokojny, opanowany
Ano... ciężko... coś ciężko... Łódź napełniona, a ci przy wiosłach coś nie bardzo... Ten na przodku czy już omdlał, czy w ogóle nietęgo sobie wiosłem radzi. To jakiś nietutejszy.
Anna
Oj, coś nie mogą... Patrz... znowu ich zniosło... (po chwili) Raatunku!...
Andrzej
Na co już wołać? Wiedzą, że chcemy pomocy. Chcą tu podpłynąć.
Ojciec
A na kogo wołacie?
Andrzej
Cóż ojciec wciąż nie rozumie? Nie rozumie, czemu jesteśmy aż na strychu? Woda już pod samym okapem.
Ojciec
Woda? A wiem, że woda. Ja wiem, że woda rozlała. Tyś jeszcze takiej wody nie widział, ale ja widziałem. Oho... Już taką wodę widziałem. Jeszcze ciebie na świecie nie było.
Anna
Jadą powoli, ale się zbliżają.
Andrzej jak wyżej: bada, obserwuje, rozważa
Zbliżać, to się zbliżają... Coś mi się wydaje, że tam już jest dosyć ludzi... Oprócz tych dwóch przy wiosłach jeszcze czworo. Hm... no nie wiem, nie wiem...
Ojciec
Jadą z pomocą? A to dobrze. I kurki zabierzemy. Hę, hę, moje kurki... Pojedziemy, pojedziemy. I ziarna dla was zabiorę... (do patrzących na wodę) A co, już jedziemy? Czy się już wybierać? Nikt nie odpowiada.
Ja takiej wody nie widziałem? ho, ho... (podchodzi do dziecka) I dziecko zabierzemy. Obudziłaś się? Patrzysz na mnie? A może ci zaśpiewać? Poproś ładnie, to ci dziadek zaśpiewa. „Miała baba koguta, koguta, koguta wsadziła go do..."
Andrzej gwałtownie
Przestańcie, ojciec!!
Anna
Nic nie rozumie... jak to dziecko...
Ojciec
Czego krzyczysz na mnie? Wciąż krzyczysz. A w co weźmiemy ziarno dla kur?
Andrzej
Jadą. Słabo, ale jadą. Do tej łódki dużo już nie wejdzie. Ciebie z dzieckiem muszą zabrać.
Anna
Jak to? A ty?
Andrzej
Zobaczymy, co będzie. Coś mi się nie wydaje, żeby mogli wszystkich zabrać. No, bierz już dziecko na ręce. Zaraz... tu masz papiery. Włóż je za pazuchę. Tu są metryki. A tu fajerkasa. Tu kwit na te cztery tysiące, co mi winien Pawłoszczak. Tylko żeby ci procenty wypіacił, co do grosza. Nic mu nie popuszczaj. Bo to jest taki człowiek, nie powiem, żeby najgorszy, ale z nim miękko nie można.
Anna
Andrzej... ty się tak rozporządzasz, jak... jak przed... (po chwili) śmiercią.
Andrzej
No, nie wiadomo. Ratuj najprzód dziecko i siebie. Dziecko jeszcze nie odkarmione potrzebuje matki. Głos z łodzi ratunkowej Kapitana wyprawy: „Hej tam! czy są dzieci?"
Andrzej
Jest jedno. I troje ludzi.
Po dłuższej chwili podpływa łódź, niewiele poniżej drzwi w szczycie widać dziób łodzi, stojącego czlowieka w kurtce ceratowej i z wiosłem na „pych" i kobiety w chustkach z węzelkami.
Kapitan wyprawy ratunkowej
Dziecko i matka! Prędko. Więcej miejsca nie ma.
Anna
Zlitujcie się, ludzie. A „mój"?
Kapitan
Tu nie ma żadnych targów! Widzicie przecie sami, że nic się nie poradzi. Ledwieśmy tu... katorga nie
jazda.
Andrzej
No, wchodź do łódki. Ja zostanę. Nie ma czasu na gadanie.
Kapitan
Wiosłem dobrze robicie?
Andrzej
No... nad wodom urodzony.
Kapitan
To może jeszcze i wy wejdziecie. Jak uważacie. Bo my jużeśmy pomdleli. Idzie woda coraz większa. Andrzej
Ano, jeszcze jeden to może by wlazł... Krzyk na łodzi: „Ale gdzie? Wszyscy pójdziemy na dno. O Jezu! O Jezu!"
Kapitan
Cicho, cicho, kobiety!! Robi dobrze wiosłem, a myśmy już pomdleli.
Andrzej
Ale tu jeszcze jeszcze jest jeden... ojciec...
Kobiety
O, gdzie? jak? Wszystkich nas potopią.
Kapitan
Nie ma mowy. Was bierzemy, boście zdatni do wiosła. Właźcie! Trudno. Może jeszcze pomoc nadejdzie. Andrzej wszedł do łodzi, łódź się zachwiała.
Kobiety lament
O Jezu! O Jezu!
Andrzej
Ano, ojciec... Ostańcie z Bogiem. Trudno.
Ojciec patrzy, nie rozumie. Dopiero gdy łódź ruszyla, zrozumiał: padł na kolana i chwycił łódź trzyma. Andrzej
Puśćcie, ojciec.
Kapitan
Puścić! Co robicie? Puścić!!
Andrzej
Ojciec, no... zabrać ręce. Jeszcze tu przyjedziemy. Ojciec... sami widzicie... zabrać ręce, puścić! uderzył wiosłem po rękach Ojca
Ojciec
Ooo...Puścił, łódź odjechała, wstał. Patrzy długo na wyciągnięte przed siebie ręce.
Po rękach ojca wiosłem uderzył... Uderzył, (rozgląda się. Potem woła) Wróćcie!... Synu... Synu... (patrzy na podlogę) Woda już idzie...Przerażony, wchodzi na drabinę i patrzy jeszcze na drzwi, później wchodzi na górę o parę szczebli wyżej, głowę ma już nad otworem dymnika. Woła znad dachu
Synu... Synu... Nikt nie odpowiada
Akt trzeci
Duża sala w suterenach. Po bokach filary, za nimi po prawej i lewej stronie dalszy ciąg tych obszernych pomieszczeń, gdzie przedtem prawdopodobnie były jakieś magazyny, składy. Wejście od ulicy po schodach. W górze ściany niskie okna. światła w ogóle tu niezbyt wiele, a w tej chwili, o godzinie przedwieczornej, pada deszcz. Szaruga, slota.
Obecnie lokal ten został zajęty przez „Małe Zwierciadło". Wielkie i mniejsze paki, na niektórych napisy „Teatr Małe Zwierciadło". Paki są ustawione rozmaicie, tworzą pod ścianą jakby estradę. Z boku wisi nieco kostiumów, kożuch podobny do kożucha w „Powodzi", potem jakaś barwna szata itd. Przy jednym z filarów stolik, na nim butelka, dwie szklanki. Parę zwiniętych dywanów. Trochę zasłon, plócien. Tu i tam trochę rekwizytów, niektóre znane ze sztuk „Matka", „Powódź". Wiosło Andrzeja, dubeltówka Leśniczego, zegar, pianino z leśniczуwki. Poniżej schodów pod filarami fotel dyrektora „Małego Zwierciadła", obok stolik, na którym stoi świecznik o dwóch świecach, za nimi spiętrzone książki, papiery, egzemplarze teatralne.
Dyrektor „Małego Zwierciadła" siedzi w fotelu. Postarzał się, zbiedniał. Siedzi zamyślony. Po schodach
schodzi Laura, w ciemnym płaszczu, w kapturze na głowie.
Laura
Jak się pan teraz czuje, panie dyrektorze?
Dyrektor
Nieźle, zupełnie nieźle. Jutro, pani Lauro, przystępuję do roboty. Musi i pani teraz pomagać w teatrze. Ludzi mało. Na gotowanie dla mnie jedzenia nie ma co tracić czasu.
Laura
Jakże pan dyrektor bez jedzenia? Właśnie w tych warunkach trzeba się lepiej odżywiać. Wilgoć, zimno. O, tu leży koc, a pan nawet się nie okryje, (okrywa kolana Dyrektora) Trzeba dbać o pana jak o dziecko. Dyrektor
Jutro do roboty. Trzeba będzie dalej rozwieszać te kostiumy. Niewiele tego zostało, ale i to zapleśnieje w pakach. Mało ludzi. Mamy lokal, lada dzień obiecują elektryczność, można by wszystko prędko uruchomić, a tu ludzi nie można pozbierać.
Laura
Znajdą się, znajdą ludzie. Ale niech pan dyrektor dzisiaj niczym się nie przejmuje. Czuł się pan dziś niedobrze. Nawet z rana byłam trochę zaniepokojona, bo zawsze, co rano, przy śniadaniu, pyta pan, co mi się śniło, a dzisiaj o nic pan nie pytał.
Dyrektor
Nie pytałem? A, prawda. Cóż dzisiaj pani się śniło?
Laura
Śnił mi się złoty kosz.
Dyrektor
Kosz?
Laura
Tak. Złoty kosz. W tym koszu były purpurowe róże. Dużo, dużo purpurowych róż. Podszedł do tego kosza Murzyn w błękitnym fraku i przeniósł kwiaty przed wielkie lustro. I w lustrze odbijały się purpurowe róże, złoty kosz i Murzyn w błękitnym fraku.
Dyrektor
Tak... ciekawy sen... Oprócz tych, znanych już ze snów pani kolorów, jest to ciekawe w tych czasach „głodu, chłodu i ruin" jest to ciekawe ta wyłaniająca się może nieświadomie tęsknota do luksusu: róże, Murzyn w błękitnym fraku... (po chwili) Zapiszę. Niech mi pani poda ten notatnik. Albo może później... jakiś jestem zmęczony.
Laura
Tak, panie dyrektorze. Pan jest coś nieswój... Zawsze, gdy opowiadałam sen, słuchał pan z największą uwagą i zawsze zapisywał. A dziś i to jakby pana mniej interesowało. Ale to nic. Niech pan odpocznie. Może pan ma trochę gorączki? (dotyka ręki Dyrektora) Ale niewielka. Niech pan odpocznie.
Dyrektor
Zawsze sny pani zapisywałem z rana. Snom poświęcałem ranek, a potem szedłem pracować w teatrze. A gdy wieczór się zbliża, żyję samym teatrem. Nawet gdy teatr był bezczynny, żyłem teatrem. Widziałem przedstawienia. Myślałem o otwarciu „Małego Zwierciadła". I teraz, gdyśmy dostali ten lokal... Tak, nie mogę się doczekać. Wchodzi Woźny.
No, panie Matkowski, cóż pan załatwił? Od jutra energicznie bierzemy się do roboty.
Woźny
Spotkałem paru z naszych ludzi. Ale to wszystko... Jeden ma zamiar otworzyć bar, drugi pomaga żonie wypiekać ciastka, trzeci, on niby i owszem... ale z czego wyżyje... Wszystko się rozlazło, jak to skleić. Tylko Montek powiada, że tu wróci. On i ten deszcz lepiej by zrobił, i ten wiatr, który się czasem u nas daje, żeby podkreślić coś takiego... no... takie, takie coś... co jest i teraz na duszy.
Dyrektor
Wrócą. Do teatru wrócą. Kto był przy teatrze, ten wróci. Teatr ciągnie.
Laura
Przede wszystkim trzeba by tu zainstalować jakąś kuchenkę i piecyk. Pan dyrektor nie może tak w tym zimnie i wilgoci. Teraz pójdę. Tu naprzeciwko obiecali, że mi pozwolą gotować. Zagotuję zupy i przyniosę. Dyrektor
Nie chce mi sić jeść. Laura wychodzi.
Ciągle mnie namawia do jedzenia, jak gdyby nie było ważniejszych rzeczy na świecie.
Woźny
Cóż? Wszyscy wiedzą, że kocha się w panu dyrektorze. Dba o pana dyrektora.
Dyrektor
Dba aż nadto, (po chwili na wpół do siebie, na wpół do Woźnego) A jednak w tej kobiecie jest coś ciekawego. Jej sny... Jaki dziś opowiadaіa mi sen. śnił się jej złoty kosz. W tym koszu były czerwone róże. Przyszedł Murzyn w błękitnym fraku i postawił kosz przed lustrem.
Woźny
I... panie dyrektorze... że jej się śnił kosz, to ja wierzę... ale żeby on był złoty... Na pewno taki zwyczajny z wikliny. I to nie były róże, ale pomidory. I to nie był Murzyn, tylko ten rudy chłopak z przeciwka, co sprzedaje papierosy.
Dyrektor
E... postarzałeś się, panie Matkowski, zrzędzisz, w nic nie wierzysz, widzisz wszystko w ciemnych kolorach.
Woźny
Jak tu widzieć wszystko w jasnych kolorach. Ruina, nędza i jeszcze deszcz pada... Ech... podle na świecie, panie dyrektorze, (siada na pace) Róże jej się śniły. (po chwili) Murzyn jej się śnił.
Dyrektor
Coś pan się na nią tak uwziął?
Woźny
Na nią, nie na nią. Tak w ogóle. A z tymi snami... Wszyscy wiedzą, że pan dyrektor mięknie, jak mu opowiedzieć sen. Niejeden już z tego skorzystał i dostał na wódkę. Choćby ten jeden, co powiedział niedawno panu dyrektorowi, jak to mu się niby śniło, że umarł. Słyszał nad sobą mowę pogrzebową, chciał powiedzieć: „Dobrze gadasz, aleś dużo zełgał" a nie mógł wydobyć z siebie słowa. I też pan dyrektor to zapisał.
Dyrektor
E, nic nie rozumiesz, Matkosiu. Jest to specjalny, bardzo ciekawy rodzaj snów. Poświęciłem osobny rozdział w swojej pracy tego rodzaju snom. Snom o własnej śmierci.
Woźny
E... wszyscy wiedzą, że pan dyrektor ma na punkcie snów takiego...
Dyrektor
Co?
Woźny
No, takiego... fioła.
Dyrektor
Głupstwa pan gadasz, panie Matkowski. Ja podchodzę do tego naukowo.
Woźny
Zresztą... Kto nie ma jakiegoś swego fioła? Ja także pracowałem w teatrze, a zajmowałem się oprócz tego gołębiami. Hodowałem, wymieniałem na placu, machałem chorągiewką, zagarniałem obcego. Znałem je, co wart każdy jeden, jak rodzone dziecko. Gdzie są moje gołębie? Gdzie jest ten plac, nas gołębiarzy? Spojrzę czasem na niebo. Nie ma ich. Tylko to niebo zostało, (po chwili) Szkoda gadać! Albo i w teatrze. Mało to aktorów zajmuje się duchami? Potem rano, przed próbą, opowiada jeden drugiemu, jak to mu się „zmaterializowało". Materializowało mu się. A nie uwierzysz to jeszcze jakby go kto obraził osobiście.
Dyrektor
To prawda, wśród aktorów dużo ich zajmuje się duchami. No cóż... ludzie szukają, szukają... to, co jest przy nich, widocznie im nie wystarcza.
Woźny
A szukają, szukają... I ja szukałem zakopanych swoich rzeczy i tyłem znalazł, (po chwili) Ale, ale, panie dyrektorze, zapomniałem powiedzieć, spotkałem tego z fajką, co to kiedyś przychodził do pana dyrektora. Dyrektor
Tak? I co?
Woźny
Ano, stał z fajką przed jakimś rozwalonym domem, poznał mnie nawet, podał mi rękę, patrzyliśmy razem, potem pokiwał głową i powiada „niesmaczne" i poszedł.
Dyrektor
Rozumiem. To było pod moim adresem.
Woźny
A ten drugi, taki młodziutki, co to kiedyś razem z tym z fajką czekali na pana dyrektora...
Dyrektor
No, no... co ten drugi? Jest także?
Woźny
Nie, jego nie ma. Rozmaicie tam mówią. Jedni go widzieli, jak się mocno bił i zginął. Drudzy powiadają, że się z ran wylizał, tylko go potem zabrali. Nic pewnego nie wiadomo.
Dyrektor
Bił się chłopaczyna, powiadają. Bił się...
Woźny
A ten skrzypek, co to w ostatnich naszych przedstawieniach grał za kurtyną... Grywał potem na ulicach. Sam go widziałem. Grał jeszcze, kiedy latały granaty. Ano i... szkoda gadać! wielu to już naszych... co poradzić... trzeba by oczy wypłakać, jak mówiła u nas ta stara, a oczy jeszcze potrzebne, (po chwili) Trzeba brać się do roboty. Można by już dać napis „Małe Zwierciadło". Niech ludzie wiedzą, że і my coś zaczynamy. żeby tu Montek przyszedł to się ruszy. Pan dyrektor chce się zdrzemnąć? Ja teraz wyjdę, zaraz wrócę. Ciemno się robi, może zapalić świecę?
Dyrektor
A hm...
Woźny zapalił świecę, potem patrzy w głąb
Pomieszczenie jest. Tylko tu jakoś... br... może się przyśnić, (patrzy na Dyrektora) Zasnął.
Zapala papierosa od świecy, zwolna wychodzi. Dyrektor śpi. Deszcz silniej uderzył o szyby. Pusto. Z głębin wyłania się cicho „Chłopiec z deszczu". Podchodzi zwolna ku Dyrektorowi, przystaje.
Dyrektor otwiera oczy. Patrzy na Chłopca
To pan? I tu mnie pan znalazł?
Chłopiec
Jestem u siebie, panie dyrektorze. Tym razem ja mam zaszczyt powitać pana i zapytać, czym mogę służyć? Dyrektor
Jak to? To jest obecnie mój lokal. Wkrótce otwieram teatr.
Chłopiec
Bardzo będzie nam miło. Może dojdziemy do porozumienia.
Dyrektor
Jak to pan mówi: „nam"?
Chłopiec
Nie jestem tu jeden. Nie jestem nawet dyrektorem. Pracuję tutaj jako autor, kierownik artystyczny, czasem reżyser.
Dyrektor
Tutaj dopiero będzie teatr.
Chłopiec
Teatr już jest tutaj od dawna.
Dyrektor
Proszę pana, mówmy tak, żebyśmy się mogli wzajemnie zrozumieć. Znam pana doskonale. Nazwałem
pana „Chłopcem z deszczu". Bo zawsze się pan zjawiał u mnie, kiedy padał deszcz. Przynosił mi pan swoje dziwne sztuki, które właściwie nie były sztukami teatralnymi, jakieś fragmenty, teksty w kilku słowach, wrażenia.
Chłopiec
Mówił pan zawsze, że to zbyt krótkie, że to nie ma treści, że tam nic się nie dzieje.
Dyrektor
Tak mówiłem, bo nie mogłem znaleźć słów właściwych. Pan się nie zrażał i wracał znów.
Chłopiec
Wracałem, bo odmowa pana była zawsze taka, że czułem mogę do pana powrócić.
Dyrektor
To prawda. Ale wreszcie powiedziałem panu, że to nie będzie grane nigdy, w żadnym teatrze świata. Chłopiec
Pan się myli. Rzeczy moje były grane.
Dyrektor
Gdzie?
Chłopiec
Tutaj.
Dyrektor
Tutaj dopiero będzie teatr.
Chłopiec
Teatr już jest tutaj od dawna.
Na wyższą płaszczyznę wchodzą Chłopcy w hełmach i z dziecinnymi szablami, zatrzymują się. Patrzą w jeden punkt. Oświetleni reszta ginie w mroku.
Dyrektor
Tak, znam to. To mi ten pan przyniósł. Nazywało się to „Krucjata dziecięca". Idą Żoіnierze jak przed wiekami, tylko na hełmach mają polskie znaki. Oczy ich patrzą w jakiś punkt daleki... Znam was, żołnierzyki młode, (długo wpatruje się w nich w milczeniu) Już dość! Nie chcę ich. To z rodu tych, co idą z motyką na słońce! Znowu to samo. Ciągle się to powtarza. Jestem trzeźwy. Jestem realistą! Idą z bronią słabą, nierówną, śmieszną. Potępiałem ich. Wykazywałem głupstwo, lekkomyślność, szaleństwo! żołnierze idą dalej i znikają w mrokach po przeciwnej stronie.
Dyrektor, który wstał z fotela, kiedy weszli żołnierze, znów siada. Zamyślił się. Po chwili
Jeżeli pan miał tu teatr, czemu przychodził pan do mnie?
Chłopiec
Przychodziłem do pańskiego teatru, bo tam ludzie... jedzą.
Dyrektor
Jedzą?
Chłopiec
Bo tam stukają butami, tam jest dużo ciała i spraw ciała, tam zwycięża siła, tam zwycięża młodszy, tam się poświęca starca, by ratować dziecko і zachować gatunek. To, co jest w pańskim teatrze, to jest związane z ziemią i przepojone jej magnesem. I tam, w pańskim teatrze, jest widz na sali taki, jakim był w tej chwili. Umie się wzruszyć, spojrzeć z miłością albo się gniewać. A w takim czy innym wzruszeniu postacie żyją. Pan jako widz ze swojej teatralnej sali moje postacie ożywił. Postacie ożyły, choć mają hełmy papierowe i szable drewniane byli to Żołnierze. Za ten gniew pana dziękuję.
Skłonił się głęboko, odchodząc, znika i w tej chwili wyłania się z mroków Dyrektor Drugi.
Dyrektor Drugi
Witam uprzejmie pana, panie dyrektorze „Małego Zwierciadła". Słucham rozmowy panów. Jestem dyrektorem „Teatru Snów".
Dyrektor
„Teatru Snów"? Gdzież jest ten teatr?
Dyrektor Drugi
Znajduje się tutaj.
Dyrektor
Ja zajmuję ten lokal.
Dyrektor Drugi
Proszę bardzo. Bywałem i ja często w pańskim teatrze, zajmowałem pański lokal. Teraz pan jest u nas. Jest pan badaczem snów, więc teatr nasz pana zainteresuje.
Dyrektor
Tak? Słyszał pan o tym, że zajmuję się snami?
Dyrektor Drugi
Oczywiście. Stosuje pan metody „naukowe".
Dyrektor
Czy pan to mówi z ironią?
Dyrektor Drugi
Jakże mógłbym obrażać tak znakomitego gościa i kolegę, wiedząc zwłaszcza, jak pan jest na tym punkcie wrażliwy. Czy chce pan zobaczyć coś ze swego teatru?
Dyrektor
Z mojego teatru?
Dyrektor Drugi
Tak, z „Małego Zwierciadła". Ludzie od pana przychodzili nieraz i przychodzą do mnie. Grają tutaj. Dyrektor
I grają tutaj?
Dyrektor Drugi
Rzeczy, które pan wystawiał, już bywały przedtem grane w moim teatrze, może tylko w innej formie. Tam, w teatrze pana, to się wszystko skupiło, skrystalizowało, nabrało siły, głosu przemówiło językiem zrozumiałym. A potem... potem znów szło do mojego teatru, znów grano te sztuki, czasem dalsze ich ciągi, grano jeszcze podobnie jak u pana, a jednak inaczej. Przy ostatnich słowach światło wyłania dwie postacie. Matkę i Panią z „Małego Zwierciadła", ubrane jak przedtem.
Matka
Czemu pani bywa w moim domu? Moja córka płacze...
Pani
Bywam w pani domu? Pamiętam, pani mnie wyprosiła. Chciałam zostać. Pokazała pani na zegar. Wybiła godzina pierwsza. Odjechałam. Na zawsze odjechałam.
Matka
Tak. Pani odjechała. Patrzałam, jak pani jedzie sankami, dzwonek dzwonił, potem skryła się pani na zakręcie między drzewami. Już dzwonek nie dzwonił. Ale znów zjawia się pani za oknem, czasem koło pianina, przejdzie czasem pani między meblami, widzi panią on, widzę ja, widzi panią córka, (po chwili) Moja córka płacze. Po chwili gasną, znikają.
Dyrektor
To one, z mego teatru. Skąd się tu wzięły? Tam było wyraźne zakończenie. Pamiętam, bo dbam o wyraźne zakończenie. Nieraz zwracam na to uwagę autora. I tam matka, stojąca na straży dobrych obyczajów, strzegąca szczęścia swojej córki zwyciężyła. Uśmiechnęła się tryumfująco. Pamiętam ten uśmiech ponurej kobiety. Koniec. Kurtyna.
Dyrektor Drugi
Nie wszystko się kończy po zapuszczeniu kurtyny. Z głębi słychać głos Ojca z „Powodzi"
Ojciec
Synu, synu... Synu, synu...
Przy stoliku z butelką widać teraz Andrzeja i Leśniczego. Siedzą smutni, zamyśleni, nieruchomi. Po chwili Andrzej poruszył się.
Andrzej
...Tak, panie leśniczy... sąsiadowaliśmy z sobą. Pan był w lesie, ja nad wodą. Pan wie, jak to było? Został. Leśniczy
Wiem, sąsiadowaliśmy z sobą.
Andrzej
Został, ale się zjawia. Słyszę czasem ten głos „synu, synu".
Leśniczy
I ja widzę czasami jej postać... Przejdzie za oknem, gra na pianinie, odjeżdża, ginie tylko śnieg wokoło
i drzewa pod śniegiem. Wpatruję się w drogę. Nie idzie nikt. Ale czasem znów idzie, idzie ku mnie skądś z bardzo daleka.
Andrzej
Pan wie, jak to było? To wiosło... Trzymał łódź ręki mi... Chodziłem do sędziego, chodziłem do księdza, nie powiedzieli, żem winien. Ale gdy wieczór nadejdzie. Po chwili gasną, znikają.
Dyrektor
Tak, ludzie z mego teatru. Ale tu widzę znów jak : dalszy ciąg. Tam nie było żadnego morału ani niemorału i to świadomie, celowo. A tu wyłania się zagadnienie. Jakaś „wina i kara". A jeżelibyśmy i tak to rozpatrywali winy żadnej nie było, żaden sędzia nie ukarałby syna. Syn siadł do przeciążonej іodzi, bo mógł wiosłować i być pożyteczny. Był ojcem dziecka. Jako człowiek młody mógł jeszcze dużo zdziałać w życiu. Wreszcie ostatnie słowo miał tu kapitan wyprawy ratunkowej. Syn jest niewinny.
Dyrektor Drugi
A jednak syn... słyszy po nocach wołanie. Widzi starca. Widzi te ręce, w które bił wiosłem, kiedy się przyczepiły do odpływającego czółna.
Dyrektor
Właśnie, Więc dlaczego widzi?
Dyrektor Drugi
Teatr mój bywa często przekorny. Do wielu spraw podchodzi inaczej, (po chwili) Panie dyrektorze „Małego Zwierciadła". Pański teatr ma niewątpliwie przewagę nad teatrem moim. Ma swoje trzy wymiary, mądre, praktyczne, celowe, wystarczające w zupełności dla budowy domu, w którym człowiek bytuje, dla wytyczenia drogi, po której pcha się taczkę przez życie, dla usypania kopczyka, gdy już się nie pcha tej taczki. Teatr ten ma ludzi wyraźnych i wyrazistych, którzy mówią jasno i rzeczowo. Mowa wasza ma mnóstwo uroku, takie powiedzenia, jak: „gromada to wielka siła", albo: „chodźmy na jednego" to dla nas jest wprost czarujące. My przy was, w naszym teatrze, jesteśmy wiotcy, mgliści, bez wagi, wynurzeni z dziwacznej perspektywy, tacy co mogą przejść przez sieć pajęczą, a sieć pozostaje... tacy, co mogą się
zjawić nieproszeni, chociaż drzwi są zamknięte na zatrzask, na klucz i na łańcuch. Tęsknimy do waszej tężyzny. Panie dyrektorze. Teatr pański jest teatrem prawdziwym, z prawdziwego zdarzenia i niewątpliwie
ma przewagę nad teatrem moim. Schylam przed nim czoło. Jeżeli teatr ten przeżywa jakiś kryzys, to minie, znów będzie pan święcił tryumfy. Bo to tak, jak przypływ i odpływ, jak wschód i zachód słońca.
Dyrektor
Przypływ i odpływ ktoś mi tak mówił tymi słowami. Kto? Przypomnieć nie mogę.
Dyrektor Drugi
...Ale w rzeczach niektórych teatr mój pańskie „Małe Zwierciadło" przewyższa. Jeżeli trzeba wykryć ukryte uczucie my to potrafimy jak nikt inny. Uczucie ukryte pod korcem, zamknięte na siedem zamków i siedem pieczęci, ukryte rozmyślnie czy zapomniane, porosłe trawą, przywalone omszałym kamieniem my to potrafimy wyszukać, wydobyć, ukazać. Mistrzami jesteśmy w obnażaniu uczuć. Nic się przed nami nie ukryje.
Dyrektor
Nic się nie ukryje.
Dyrektor Drugi
Nasz lekki teatr wędrowny może grać w najciaśniejszej izbie. Przybywamy nawet wówczas, gdy nas nie chcą. Potrafimy czasem pobudzić serce śpiącego do gwałtownego bicia, twarz zalać łzami, zjeżyć włosy ze strachu. Choćby i ta postać: postawił nowy dom, znów mieszka nad wodą, dzieje mu się dobrze, ma dzieci, ładną żonę, sędziowie mówią, że jest niewinny, kładzie się spać spokojny, sprawiedliwy, a tu mu stary zjawia się i woła „synu, synu". To, mówiąc waszym językiem, „wątpliwa przyjemność".
Dyrektor
Ja myślę.
Dyrektor Drugi
Więc dlatego często nas nie chcą. Ale my nie pytamy.
Słychać skrzypce melodia z „Matki", powtórzona później przez skrzypka.
Dyrektor
Kto to gra? I ten skrzypek jest tutaj? Coś o nim słyszałem... ktoś mówił, że zginął.
Dyrektor Drugi
Pierś miał przebitą i skrzypce strzaskane. W moim teatrze gra jednak dalej, może i on chce potwierdzić, iż „Pieśń ujdzie cało" (cytat z Konrada Wallenroda Adama Mickiewicza). Nasłuchują. Po chwili, gdy melodia zginęła w głębi Panie dyrektorze, badaczu snów, dałem panu kilka przykładów, przedstawiłem trochę ludzi, związanych z pańskim teatrem. Niektórzy z nich podobno nie żyją, ale żyć będą u mnie, póki żyje pan. Dyrektor
Póki ja żyję?
Dyrektor Drugi
Tak, ale potem pan żyć będzie tutaj, ujrzą tu pana ci, co żyli z panem, co pana kochali.
Dyrektor
Są tu ci, którzy mnie kochali? Są tu ci, których kochałem?
Dyrektor Drugi
Są. I jest jedna... Perła pańskiego teatru, artystka z łaski Bożej, szlachetna i mądra, o pięknym teatralnym imieniu Lizelotta.
Dyrektor
Jej tutaj nie ma. Tego imienia nikt nie wymawia przy mnie.
Znów ta sam melodia skrzypiec. Idzie Lizelotta jako biało ubrana dziewczyna, trzyma gałąź kwitnącej jabłoni, zatrzymuje się. Skrzypce cichną. Dyrektor i Lizelotta patrzą na siebie. Dyrektor Drugi znika „dyskretnie".
Lizelotto!!! (po chwili) Więc jesteś? To nieprawda, że ciebie nie ma. Powiedz, że jesteś. Nie chciałaś zginąć pod gruzami. Nie chciałaś tej sztuki, gdzie giniesz. I przecież nie zginęłaś. Widzę cię. Widzę wyraźnie. Ale potwierdź jeszcze, że jesteś. Odezwij się. Nie wymawiałem przy ludziach twego imienia, ludzie nie wymawiali go przy mnie. Jesteś. Będziemy znów razem. Czyśmy się rozstawali? Byłaś gdzieś daleko, bardzo daleko. Jak uczniak listy twoje na piersiach swoich noszę. Nie wie o tym nikt. Jesteś tu. Przemów, Lizelotto. O, jakże cię głęboko kocham, Lizelotto moja!
Osuwa się na fotel, zwiesił głowę. Znów skrzypce. Lizelotta posuwa się ku Dyrektorowi, przystaje, jakby nasłuchując, potem znów się zbliża. Cofa się, ogląda się jeszcze, znika. Zaczynają się wychylać, wyłaniać zaciekawione postacie, widziane już przedtem. A więc: Matka, Pani, Andrzej, Leśniczy, Ojciec, „Chłopiec z deszczu". Wchodzą Żołnierze z „Krucjaty dziecięcej", przystają. Zjawia się i Dyrektor „Teatru Snów". Podchodzi bliżej do gościa-Dyrektora. Po chwili głośno niemal uroczyście
Dyrektor Drugi
Przywołajcie teatralnego lekarza!
Po chwili wchodzi Lekarz, postać groteskowa, ale nie komiczna.
Lekarz
idzie ku Dyrektorowi, przystawia mu trąbkę w okolicy serca, zresztą nieco z daleka, nie naturalistycznie. Słucha. Potem rozkłada bezradnie ręce, co ma oznaczać: „Cóż robić skonał". Odchodzi, znika.
Dyrektor Drugi
Gość nasz, dyrektor „Małego Zwierciadła", wielki artysta, nie żyje. Przyszedł do nas, ciągnięty tęsknotą, chociaż lubił mówić, że w naszą stronę pociąga go tylko nauka. Bo wielu rzeczy się wstydził. Należał do tych, co kapturem nakrywają twarz swoją, aby nie zobaczono łez, wzruszenia, tęsknoty. Ale my demaskujemy. Zakreślił on wkoło swej sztuki wyraźne granice. Wiedział jednak, że tej granicy nie ustrzeże żaden drut kolczasty, żaden strażnik świata. Wiedział, bo sam te granice przekraczał. Bał się słowa patetycznego. Ale słowo to, w piersiach utajone, nieraz mu chciało pierś jego rozerwać.
Znieważył was, żołnierze mali, mówiąc o słońcu i motyce. Kłamał! My demaskujemy. Chciał kłamstwem zasłonić wzruszenie. Nędznym byłby artystą, gdyby innej prawdy nie widział niż prawda większości z jego teatralnej sali. Ubogim byłby artystą, gdyby nie widział uroków niedorzeczności i nie wierzył, że wątłe wasze szable mogą i w słońce uderzyć, i iskry ze słońca posypać! (po chwili) Dyrektorze „Małego Zwierciadła"! Będziesz teraz wśród nas, będziesz tak długo, póki istnieć będą ci, co pracowali z tobą, co ciebie kochali. Odwiedzi cię nieraz i stary Matkowski, i Montek, i pani Laura, odwiedzisz i ty ich mieszkania, zjawisz się u nich, będziesz z nimi mówiі, słuchał, co oni ci powiedzą.
Odejdziesz znów i znów przywoła cię ich tęsknota. Teraz zostaniesz z nami. Z nowego, naszego już brzegu, będziesz patrzył, jak wyrasta ku górze miasto najdroższe, miasto ukochane, a ponad dachami jeszcze wyżej wyrastają wieże, coraz smuklejsze, coraz doskonalsze, aż zatrzymane w najwyższej ekstazie, patrzeć będą znowu długie lata w niebo, chwytając wieczny niepokój piorunów i wielki spokój cichych mlecznych dróg.
Odezwał się zegar ścienny, bijąc godziny przedwieczorne. Nieruchome postacie, oprócz żoіnierzy, poruszyły się, zaczynają podawać sobie szeptem: „ktoś idzie, ktoś idzie, ktoś idzie" cofają się, nikną. żołnierze pomaszerowali wprost przed siebie, nikną. Usunął się i Dyrektor „Teatru Snów". Drzwi się otwierają, widać sylwetkę Laury, za nią Montek i Woźny. Gdy otworzyli drzwi wiatr silniej zakołysał płomieniami świec, Laura położyła palec na ustach. Zatrzymali się na schodach. Patrzą na swego Dyrektora.
PAGE 27